poniedziałek, 11 listopada 2013

Dobranoc Polsko.

Chwilę przed czternastą wyszłam dzisiaj z mieszkania. Na ulicach prawie pusto, kilkadziesiąt osób na rynku, na plantach spaceruje garstka starszych ludzi i rodzin z małymi dziećmi. Machają mini flagami albo mają przypięte biało-czerwone kotyliony. Zresztą co to za nowa moda? Czy to jakaś wczorajsza tradycja? Czy tylko ja nie wiem o co chodzi? Kotylion kojarzył mi się z Francją albo wyborami prezydenckimi w USA, ale nie z nami. Zgoglowałam kotyliony i ku mojemu zdziwieniu wyskoczył Bronisław i jemu podobni publiczni. Nie jestem frajer i wiem, że coś jest nie tak z tym kotylionem. Goglowałam kotyliona około tygodnia temu przy okazji szukania pracy (dość skomplikowane) i jestem totalnie przekonana, że większość z nich nie była taka polska. Podpowiedzi google:
- Jak zrobić kotylion (oczywiście, że biało-czerwony)
- Kotylion na 11 listopada
- Kotylion Polski

Każdy może zrobić swój kotylion. /zdj. wp.pl

Uważam to wszystko za podejrzane i muszę dowiedzieć się skąd pochodzą te 'polskie' kotyliony.

11 listopada to taki wyjątkowy dzień w roku, kiedy normalny obywatel nie cieszy się, że rocznica odzyskania niepodległości, nie jest dumny. Normalny obywatel odczuwa wstyd. Ja dzisiaj ucieszyłam się tylko z tego, że nie mam TV, że nie czytałam newsów w internecie. Miałam całkiem miły dzień, do wieczora. Godzinę temu dowiedziałam się, że marsze 'polskości' (już dawno polskość to buraczność), że polacy przez bardzo małe p palą wszystko, co niepolskie. Robią syf pod ambasadą, palą samochody, atakują strażaków gaszących tęczę na pl. Zbawiciela.
Powstała by być ozdobą, płonęła jako symbol. Totalnie fuj.
 
zdj. wawalove.pl










W Krakowie nuda. Na mieście byłam godzinę, więc akurat niczego ciekawego nie widziałam. Popołudniu myślałam, że sąsiedzi urządzają imprezę, ale z internetów dowiedziałam się, że na pl. Matejki było lepsze party. Atrakcją wieczoru było spalenie flagi UE (pewnie przy dźwiękach Roty). A pod Wawelem Jarosław prawie został nowym moherowym królem polski.

kibole vs. policja
narodowcy vs. anarchiści
Polacy vs. polaczki cebulaczki
geje & żydzi vs. reszta świata
wisła vs. cracovia

Mam tego totalnie dość! To jest tak nie do ogarnięcia dla mnie. Nie chcę żyć w tym nudnym, smutnym kraju, zawiścią i nienawiścią płynącym.

Każdy przeciwko każdemu. Szkoda, że nie mamy święta zjednoczenia. Mogłoby przejąć dzisiejszą datę. Mrożek nie żyje, ale absurd ma się dobrze.
Sorry Polsko, masz brzydkie dzieci.





niedziela, 13 października 2013

Gender srender

Kilka dni temu, kiedy wysiadałam z tramwaju, weszłam w grupę przedszkolaków idących gdzieś ze swoimi opiekunkami. Nie za bardzo lubię dzieci, bo ani nie mam z nimi o czym porozmawiać, ani nic od nich nie potrzebuję. Są to są i tyle. Idą sobie te dzieciaczki, uśmiechnięte, wesołe, za rączki, para za parą. Jedna dwójka, akurat pierwsza, multi kulti - dwóch chłopców - biały i czarny. Obaj byli niesamowicie happy.
To był jeden z nielicznych momentów, kiedy pomyślałam, że dzieci są fajne. Fajniejsze, niż dorośli.
Po pierwsze, że szczęśliwi.
Po drugie, że czarny i biały razem.
Po trzecie, że chłopcy za rączki (dobra, nie będzie o gejach :D).
Pomyślałam też sobie, że fajnie, że żyję w czasach, kiedy nie ma rasizmu i wszyscy są tacy szczęśliwi.
Chwilę później uświadomiłam sobie, że gówno nie prawda.
Mam takie ogólnonarodowe marzenie. Jedno. Wcale nie chcę, żeby każdy miał pracę, żeby podatki były niskie, jak nasze poczucie wartości, żeby słońce świeciło jak w Bułgarii, a politycy zarabiali tyle, co szwajcarscy. Nawet nie chcę, żebyśmy byli mądrzejsi, jako naród. Chciałabym tylko, żeby każdy z osobna, ale też żebyśmy wszyscy razem byli bardziej tolerancyjni.
Rozwiązałoby to milion problemów, skończyłby się największy polski ból dupy o gejów, Żydów i takich tam... ludzi.

Ten post miał być o gender. O tym, że to patologia i że jestem przeciw.
Ale! Zło konieczne nastąpi, bo nastąpić musi. Taka kolej rzeczy. Zastanawiam się tylko, co może dobrego płynąć razem z tym genderowym szambem.
Mam dużo wniosków, ale na ten post trzeba będzie chwilę poczekać.

Mało mnie w życiu może zszokować, więc dziś się tylko zdziwiłam.
Nie znałam portalu wsumie.pl do dziś. Nadal go nie znam, bo nie mam czasu czytać wszystkiego, co jest w internecie. Podobnie wpolityce.pl (linki do artykułów). Nie mniej jednak, pewne fakty w artykułach są tak akcentowane, że widać poglądy redaktorów.
Nie chodzi o poglądy, a jedynie o sam fakt. Każdy myślący człowiek nie potrzebuje sugestii, czy coś jest fuj czy super ekstra. Zresztą, każdy może mieć własne poglądy.
Artykuł, jaki dziś przeczytałam dotyczy edukacji genderowej. "Równościowe przedszkola" uczą dzieci, że dziewczynka powinna bawić się samochodami, chłopiec lalkami. Chłopców należy przebierać za dziewczynki, a dziewczynki za chłopców.

zdjęcie z fejsa, zabawne,  Ruch Wkurwionych.

Oczywiście, program powstał z inicjatywy feministek. Założeniem jest chyba to, żeby kobiety miały silniejszą rolę w społeczeństwie, a mężczyźni przestali być 'macho'. Plissss! W tym momencie zrobiło mi się naprawdę słabo. W dzisiejszych czasach macho? Gdzie? Chyba dresy na stadionie. Ale ich trzeba by było uczyć w ogóle życia w społeczeństwie. UE dała jakieś miliony na ten piękny cel, a najzabawniejsze jest to, że rodzice nawet nie mogą decydować o tym, czy ich syn będzie w przedszkolu brał udział w warsztatach z wyplatania warkoczyków na blond peruce kolegi (chciałabym w takiej peruce zobaczyć tego małego murzynka :)). To jest totalna patologia. Bo rodzice mają prawo do wychowania dzieci zgodnie z własnymi poglądami i przekonaniami. Totalnie! Sformułowania, że ostatecznie rodzice nie są tymi, którzy powinni decydować, czy w przedszkolach pracuje się na rzecz równouprawnienia, bo sami kierują się stereotypami albo nie posiadają fachowej wiedzy, to jest kompletnie bez sensu.

Najlepsze w tym wszystkim jest to, że autorki nie zalecają, aby informować o programie rodziców:
"Szczególnie ważne jest więc, by pamiętać, że rodzice nie są do końca tymi, którzy powinni ostatecznie decydować, czy w przedszkolach powinno się pracować na rzecz równouprawnienia, ponieważ często nie posiadają oni fachowej wiedzy na ten temat i sami również kierują się stereotypami" -
można przeczytać w poradniku "Równościowe przedszkole". MEN ma w dupie protesty rodziców, bo za program odpowiada dyrektor przedszkola w porozumieniu z rodzicami. Także nauczyciele mogą uczyć dzieci, czego chcą. W przypadku tych przedszkoli muszą dzieci pozbawić płci i nadać im nową, bo na to dostali pinionżki z unii. MEN nie komentuje także tego, jak cała sprawa się ma do Konstytucji RP (Art. 48. 1. Rodzice mają prawo do wychowania swoich dzieci zgodnie z własnymi przekonaniami. Wychowanie to powinno uwzględniać stopień dojrzałości dziecka, a także wolność jego sumienia i wyznania oraz jego przekonania.). Jeśli dziecko chce sobie wybrać płeć, czy wyznanie to niech wybiera, ale kiedy będzie pełnoletnie. Na pewno nie w przedszkolu.

Co jeszcze mogę tu napisać? No niewiele.

kwejk.pl, wszystko jasne. Uwielbiam to zdjęcie, pokazuję absurdalność, z pewnością robi reklamę, ale trudno powiedzieć jaką. Jeśli to faktycznie FEMEN to matko bosko! Często sobie myślę, że ja chyba naprawdę nie wiem, co to równouprawnienie.

Hana Pesut, kanadyjka, fotograf (słowo fotografka jest jak 'agrafka') zrobiła dobrą robotę zbierając w książkę zdjęcia osób zamienionych ubraniami. Co zabawne, chyba widoczne na pierwszy rzut oka, kobiety w męskich ubraniach wyglądają (na ogół) ok, natomiast mężczyźni w damskich już mniej.
Wklejam to, jak ciekawostkę, nic dla hejtingu.




Więcej zdjęć na sincerelyhana polecam, bo mnie się podoba.
Można nawet kupić za 30$ w wersji książkowej Switcheroo book.
Jeśli polecam już, to także inne jej projekty, bo mnie totalnie jarają w przeciwieństwie do gender studies. Nie czuję tego totalnie, nie ogarniam, jak można się tym jarać. wow!

Trochę luzu, nie ściskać pośladów!




piątek, 20 września 2013

Pamiętam jak dziś, to było przed wojną.

fot.muzikon.pl

Pamiętam jak dziś. Była jesień, rok 2008, w radio leciała w kółko jedna piosenka, taki nowy singiel, zresztą słaby. Cała płyta była (jest) ok, a singiel totalnie komercyjny, do tej pory mam awersję. Mieszkałam wtedy w takim pokoiku na ulicy imienia jakiegoś pisarza na literkę K... albo Kopernika. Miałam taką empetrójkę, a w niej Comę. Dwie pierwsze płyty, bo trzecia właśnie wychodziła. [Później pamiętam, że kupiłam tę płytę zaraz jak się ukazała i pamiętam też mój wielki smutek, kiedy nie mogłam zgrać jej w formacie, w jakim chciałam i musiałam ją ściągnąć z neta.] Pamiętam, jak wracałam ze szkoły i była taka wietrzna liściowa pogoda, zimno, czasami mroźno, wcześnie robiło się ciemno, a ja słuchałam Schizofrenii.
Było wtedy dość schizofrenicznie. Na schodach chyba nie było światła, bo pamiętam, że zawsze wchodziłam po ciemku. Na górze przedpokój też był jakiś ciemny. W pokoju miałam okno takie zwykłe, nie małe, nie duże, z okna miałam widok na były obóz koncentracyjny, teraz muzeum. Właściwie nie na cały, ale na mauzoleum, takie gigantyczne, w środku są prochy ludzi, których tam spalono. Zawsze zastanawiałam się, jak to jest mądrze zaprojektowane, że tych prochów nie wywieje wiatr, chociaż jest taka wielka przestrzeń dookoła. A na mauzoleum wiatr zawsze wieje okrutnie, naprawdę okrutnie. Nie był ten mój widok z okna taki beztroski, ale nie będę narzekać, nie narzekałam i wtedy, bo nie był też uciążliwy i nachalny, nie taki vis a vis, należało spojrzeć w bok. Kiedy patrzyło się prosto, były tylko uliczki i domki jednorodzinne. Czasami siadałam na parapecie, patrzyłam na mauzoleum, słuchałam Comy, np tego i to miało jakiś klimat. Właściwie nie do opisania. Czasami siedziałam tak całe popołudnia, wieczory i rozmyślałam o dupie marynie i o ważnych sprawach. Miałam siedemnaście lat i czas na wszystko, teraz mam dwadzieścia dwa i nie mam czasu napisać kilku maili.


Na parapecie siedziałam też dość długo w poprzednim pokoju, który wynajmowałam. Tutaj były tylko ulice kompozytorów. Z nieszczęśliwej miłości wyleczył mnie Leszek.
A jeśli nie wyleczył to przynajmniej uśmierzył mój ból.
System, Tonacja, Zbyszek czy Zaprzepaszczone siły... to były najlepsze koncertowe utwory, to było wow! Wszystko przed pojawieniem się Hipertrofii było wow.
Pamiętam mój pierwszy koncert Comy, myślałam, że się posikam z wrażenia.To jest kolejne uczucie nie do opisania. Rogucki miał kilka włosów, był chudszy, nie ubierał się jak goguś, śpiewał gorzej niż teraz, ale klimat był totalnie lepszy. Wtedy był całkiem niepopularny, mniej ludzi miało bekę z jego tekstów, więcej doceniało muzykę.


Ostrość na nieskończoność.
To była muzyka, ech.

W 2008 roku, w zimie, kiedy było duże zapotrzebowanie na witaminy, z moja wspaniałą ówczesną współlokatorką, później przyjaciółką, kupowałyśmy ogromne siaty pomarańczy. Nie kilogram czy dwa, to były siaty. Tych pomarańczy było mnóstwo. Nie mogłam już wtedy siadać na parapecie, bo po pierwsze był mały i wyglądał na taki 'nie do siadania', po drugie leżały tam te pomarańcze. Jadłyśmy je, ale to nie był taki błyskawiczny proces. W tym naszym pokoiku było szaro od dymu, klimatycznie, piłyśmy wermut, jadłyśmy pomarańcze, a leciało to:


O! i śmierdziało kadzidełkami, to były fajki z kadzidełkami, a na stole leżało coś jak kawałek sari. I prawie nam spaliłam kuchnię, ale to było wczesną wiosną, a promocje na pomarańcze były w styczniu.
Był Ekhart, były Trujące rośliny, a Widokówka do tej pory kojarzy mi się z pożegnaniem. Tak niepotrzebnym, że nic nie powinno się z nim kojarzyć.
Kiedyś byłam uzależniona od tej muzyki, teraz już nie jest mi niezbędna do życia, coraz rzadziej jej słucham.
Nie zmieniła się tylko jedna rzecz - nienawidzę tej krytyki z dupy albo z kosmosu, bo nie wiem, z jakich innych miejsc może się ona brać.
"Anioły śmierdzą potem, żrą kiełbasę
Mają w dupie żywych" ulubiony przez hejterów fragment, wg mnie kwestia gustu.
Na dodatek Pierwsze wyjście z mroku, pierwszy album, najbardziej przesadzone w słowach teksty, ale najlepsza muzyka. Wszystko kwestia gustu.
Raz w życiu, przez przypadek weszłam na stronę antyfanów Comy (o dziwo! ktoś ma energię i czas by coś takiego tworzyć, ktoś inny ma zapał by w tym uczestniczyć, o dziwo! kilka tysięcy osób). Ta strona przypominała zwierzenia u Ewy Drzyzgi. Każdy mógł się wypowiedzieć o drodze, jaką przebył, o tym, dlaczego tak bardzo nienawidzi Comy. Przeważały historie ludzi, którzy kiedyś słuchali Comy, ale przejrzeli na oczy i teraz brzydzą się samą myślą, że kiedykolwiek mogli tego słuchać. Ja mam ten komfort, że jedyne, czym mogę się brzydzić to takimi ludźmi. Jak miałam pięć, sześć lat to słuchałam disco polo, wszyscy słuchali disco polo, a jeśli nie wszyscy to jakieś dziewięćdziesiąt procent. To była polska muzyka popularna lat dziewięćdziesiątych. Jak miałam dziewięć, dziesięć lat to słuchałam Ich Troje, Jennifer Lopez i Britney Spears. W gimbazie słuchałam techno w najgrubszym wydaniu, potem nastały u mnie czasy hiphopolowego 18L, inne takie podobne, aż do Pezeta ('jesteś laską boską, jak tabasko ostrą' sialalala). [To było coś. Zresztą do tej pory Pezet to jest coś. Jeżdżą po nim jak po burej suce za ostatnią płytę, ale wszystko kwestia gustu. Miał ochotę nagrać coś na lajcie to nagrał, zresztą od kilku lat łagodniał.]
Późnej zaczęłam słuchać czegoś, co można nazwać 'polskim rockiem' - Wilki, Myslovitz, Kazik, Hey, później muzyka progresywna, później coraz ciężej.
Nigdy nie wstydziłam się muzyki, której słuchałam. Nie lubię wielu zespołów, ale ich nie obrażam z tego powodu, bo jest to bardzo brzydkie. Nie znoszę happysadu. Jest to jeden z niewielu zespołów, których naprawdę nie lubię. Znam ich piosenki, bo słucham wszystkiego. W zeszłym roku mieli nawet jakiś singiel, którego się przyjemnie słuchało, ale to tyle. Byłam na dwóch koncertach (dwa pamiętam), nadal ich nie lubię. Trudno powiedzieć czemu. Głos wokalisty chyba mnie trochę irytuje. To jest moja prywatna opinia i nie dzielę się tym na stronie antyfanów happysadu, nie bluzgam tam, bo mam lepsze rzeczy do robienia.
Ogólnie jestem przeciwko bluzganiu na zespoły w internetach. Niedawno byłam w pewnej grupie na 'znanym portalu społecznościowym', jednak musiałam ją opuścić. Nie dlatego, że przestała mi się podobać, a z powodu nagminnego obrażania i wyśmiewania przez administratorów pewnego znanego zespołu deathcore'owego. Znam ten zespół, nie słucham, bo nie mój gust, ale totalnie nie pasuje mi ta krytyka z dupy. To jest krytyka internetowych speców. Na wielkie nieszczęście anonimowych.
Jak będę bogata i wpływowa założę fundację albo dojdę do władzy i ocenzuruje internet.

Muzyki lepiej słuchać, niż o niej rozmawiać.

Słucha(ła)m Comy chyba od drugiej płyty, będzie już siedem lat. Pechowo czy szczęśliwie, wszystkim moim ważniejszym wspomnieniom z liceum towarzyszy ich muzyka. Tylko dlatego mam do nich tak emocjonalny stosunek. Na szczęście już nie zionę ogniem, kiedy słyszę, że to the greatest gówno in the world. Po prostu nie lubię, gdy ktoś obraża muzyków, [bo oni włożyli sporo wysiłku, żeby nagrać coś, żeby się wybić] tak samo, jak nie lubię, gdy ktoś obraża gejów, Żydów czy ludzi o innym kolorze skóry, odstających uszach, krzywych nogach, czy łysych po pachami.
Kurde, ludzie, o co chodzi?


[pisząc tego posta przypomniałam sobie, że Lublin to piękne miasto, spotkałam tam pięknych ludzi i spędziłam tam piękne trzy lata, pozdro600!]

środa, 21 sierpnia 2013

System Of A Down w Atlas Arenie

Od koncertu minął ponad tydzień i miałam już nie pisać posta na ten temat, ale za dużo jest negatywnych (o dziwo!) ocen tego zdarzenia. Zarzuty kierowane w stronę zespołu czy samej organizacji koncertu są kuriozalne. Po kolei.

Nigdy więcej nie kupię biletu na płytę w Atlas Arenie. Na trybunach zabawa może mniejsza, ale przynajmniej coś widać.

W Atlas Arenie byłam pierwszy raz i zaskoczyłam się pozytywnie. Myślałam, że obiekt będzie większy i w gorszym stanie. Nie mniej jednak, z zewnątrz, jak i w środku nie przypomina kolosa, ale mieści (i to bardzo swobodnie) prawie 14 tysięcy osób. Jeszcze z tysiąc wcisnęłoby się na płytę. Jedyny minus to brak ekranów (nie wiem czy w tym przypadku czy zawsze). Jeśli stoimy dalej na płycie i mamy mniej niż 1,85m  to widoki są średnie. Sama obsługa wydarzenia świetna - zero kolejek (oprócz szatni po koncercie, ech ech), wszystko sprawnie i z uśmiechem na ustach. Architektura obiektu sprawia, że tłum ludzi jest sprytnie rozładowany. Gdyby ktoś mnie zapytał jak tam jest, odpowiedziałabym: ładnie.

Support - Hawk Eyes - mało znany angielski zespół rockowy (?), 'mało znany' jest określeniem szalenie mylącym. 6,721 like'ów na fejsbuku (poza tym chyba nie mają oficjalnej strony). Dla porównania nasz rodzimy Hunter ma ponad 51 tysięcy like'ów (i swoją stronę www :)).
Ale nie o to chodzi, grają po całej Europie, głównie za sprawą Systemu, ale nie tylko, mają fanów, więc nie im grają. Ich muzyka jest strasznie monotonna. I wcale nie dlatego, że nie znam, nie lubię i krytykuję, a dlatego, że nie znam (jestem obiektywna) i przede wszystkim mam uszy i całkiem dobrze słyszę. Każdy utwór był podobny do poprzedniego, wokalista jak wokalista, muzycy może i grają poprawnie, ale bezbarwnie. Niemniej występ się bardzo spodobał, zwłaszcza samym muzykom. Na swoim fanpage'u zamieścili aż 7 postów (i jeden znaczniczek) zapraszających/komentujących (awesome'ujących) /wspominających zdarzenie i (przejrzałam ich stronę dobrze, więc mogę stwierdzić) jest to liczba duża na tle innych wydarzeń, w których brali udział. No ładnie ładnie, niech tak nas zapamiętają, jak nas sobie stworzyli.
POLANDPOLANDFUCKINGAMAZINGFUCKINGAMAZINGPOLANDLOSTFORWORDS


Na tym filmiku nie czuć do końca tej atmosfery, ale początek był najlepszy.

Najgorsze, co można zrobić przed koncertem to znaleźć setlistę z trasy. Nie ma już zaskoczenia i nie ma oczekiwania na swój ulubiony utwór. Ale z drugiej strony, nie czujemy zawodu, jeśli wcześniej wiemy, że go nie zagrają. Są więc plusy i minusy.
Setlista pełna po brzegi.
Zaczęli idealnie utworem Aerials, a skończyli Sugar. Nie zabrakło też najbardziej znanych utworów jak B.Y.O.B, Toxicity, Chop Suey czy Hypnotize.

Mnie zabrakło kilku utworów, może: Kill Rock'n'Roll, Revenga, Violent Pornography może This Cocaine Makes Me Feel Like..., ale tylko dlatego, że je lubię i wolałabym usłyszeć np. zamiast A.D.D., X czy Ddevil, ale to tylko moje zdanie, każdy ma inny gust i swoje ulubione utwory.
Także PEACE!

Publiczność bardzo pięknie śpiewała i naprawdę świetnie się słucha kilku czy kilkunastu tysięcy śpiewających Aerials czy Lonely day.
Dyskutowanie o setliście to jak pytanie: jabłko czy gruszka? Chyba, że mamy na myśli wielkość. Koncert był dłuższy niż krótszy, 25 utworów granych praktycznie bez przerwy, pojawiło się kilka wstawek, coś powiedział Daron (coś nawet zażartował w nawiązaniu do koncertu z 98'), więcej mówił Serj.
Kontakt z publicznością raczej minimalny, ale nie policzyłabym im tego na minus. Na koncert przychodzę, aby posłuchać muzyki, utworów, więc niech grają. Jeśli oczekiwałabym przemówień, włączyłabym obrady sejmu.
Bisów nie zagrali. Oczywiście nie dlatego, że nie nas nie lubią. To są ich zwyczaje sceniczne i tyle.
Koncert był idealny. Nie ma żadnego porównania pomiędzy muzyką odtwarzaną z CD i tą, graną na żywo.
Na koncercie jest tryliard razy lepiej.

Shavo wrzucił FILMIK na swój Instagram, chyba z kalkulatora, ale liczą się emocje, nie jakość.
John wkleił na swojego fejsa Chilling in Poland :).
Na stronie zespołu nadal ostatnia aktualizacja to koncert w Polsce.

Polecam przeczytanie tego, bo nie wiem, o co kaman.
A potem tego, bo poprawia humor.

To też poprawiło mi humor. Śmieszneee.

piątek, 16 sierpnia 2013

SOAD i (kolejny raz) co z tą Polską?

Rzadko czytam komentarze pod artykułami, wydarzeniami na fejsie, postami na blogach, bo boję się obecnej tam polaczkowatości. Nie wiem, czego ona jest wyrazem.
Koncert zespołu System of a down w Łodzi. Na jakimś blogu ukazała się jego recenzja. Mnie osobiście przypomina kartkę wyrwaną z pamiętniczka szóstoklasisty – sfrustrowanego introwertyka – który kocha, lecz odkrył, że CHYBA(!) nie jest kochanym. Nie będę przytaczać licznych skarg na wszystko, co było nie tak, bo ich poziom merytoryczny był o wiele niżej niż Raczki Elbląskie. Ale ja nie o tym. Pod wpisem był komentarz, który przypomniał mi dyskusje, które prowadziłam ze znajomymi jakieś 6 lat temu (czyli dokładnie wtedy, kiedy nie mogłam udzielać nikomu korepetycji z życia, bo niewiele ogarniałam). Dyskusje, że Polska to gówno, nic tu nie ma, nikt nie przyjeżdża, zadupie, zaplecze cywilizacji, gówno gówno, trzeci świat.
Teraz wiem, że wcale tak nie jest i nie było tak wtedy.
Nie możemy cieszyć się z tego, że przyjeżdża kolejna „gwiazda” światowej muzyki, bo przeciera szlaki, otwiera nasze drzwi dla innych zespołów. Nie możemy się z tego cieszyć, bo tak nie jest.
To, że SOAD nie był w Polsce 15 lat to jest całkowicie zrozumiałe i wytłumaczalne.
Nie mieli za czym tęsknić po ich pierwszym koncercie w Polsce. Poza tym, może nie wszyscy pamiętają, ale działalność zespołu została zawieszona na pięć lat, więc w sumie można powiedzieć, że nie byli w Polsce tylko dziesięć lat. Moim zdaniem krótko, jak na zespół, który został obrzucony żarciem i wygwizdany. Nie wiem, jakie świnie wtedy chodziły na Slayera… słabo słabo Polaczki.
A jaka jest kolejna oznaka polaczkowatości? Poczucie (nie swojej) winy. Jakiś fanklub SOADu planował publicznie, bo za pośrednictwem fejsbuka, akcje na koncert. Skoro publicznie, na totalnie otwartej grupie, poczułam się zaproszona do czytania. Nie przytoczę ich, bo nie chcę komentować. Jeden z pomysłów - nie pamiętam już czy formą było skandowanie, czy jakiś wielki napis - mniej więcej chodziło o hasło: PRZEPRASZAMY ZA 98’.
(Wiedziałam, że pojawi się w  tym poście jakieś wyliczenie.)
Po pierwsze, o co do cholery chodzi?
Po drugie, co z tą Polską? (Haha)
Poważnie.
ALE po trzecie, ja niczym nie rzucałam (i nigdy bym nie rzuciła!), więc nie będę przepraszać.
Po czwarte, chyba SOAD wie, że minęło już prawie pokolenie od 98’, a w Polsce są setki tysięcy fanów.
Po piąte, to jest normalne, zespół nie był znany - zjechali go, jest znany – kochają go.
Wszystko się wyjaśniło, muzycy przyjeżdżają na koncert, więc nie liczą, że dostaną kanapką po ryju, więc my też nie zachowujmy się tak, jakbyśmy w szkatułce na biżuterię trzymali okruszki tej piętnastoletniej kanapki.

Wracając. W Polsce drzwi zostały już dawno otwarte. Przykładów jest ho ho ho, ale mogę wymienić kilka.
Co kilka lat przyjeżdża np. Korn (2011 – grali na Ursynaliach (bilety za 30 zł!), w 2012 też przyjechali, 2013 też), Slayer, Metallica, Megadeth. W tym roku można było pojechać na Woodstock na Anthrax, Sabaton na Czyżynaliach (w zeszłym roku też grali na Woodstocku), Motohead na Ursynaliach, grał Iron Maiden w Gdańsku i Łodzi. No i teraz SOAD.
Nie narzekajcie.

(Dobry koncertowy kalendarz - efest.pl )
Na koncertach czy festiwalach w tym roku pojawili się też:
Depeche Mode, Slayer, Rammstein, Korn, Airbourne, Mastodon, Misfits, Billy Talent, P.O.D, Gentelman, Soilwork, Helloween, Sodom, Guano Apes, Within Temptation, Entombed, Bullet For My Valentine, Parkway Drive, Paramore, Thirty Seconds To Mars, HIM, 3 Doors Down, Leningrad (!), Kaiser Chiefs, Franz Ferdinand, Florence And The Machine, The Cribs, Regina Spektor, Wu-Tang Clan, The Smashing Pumpkins, Editors, Blur, Crystal Castles, Arctic Monkeys, Skunk Anansie, Quuens Of The Stone Age, Kings Of Lion, Archive.
Wymieniłam tylko te, które pamiętam, ale było ich z pewnością więcej.
Do końca roku będzie jeszcze kilka dobrych koncertów, tematycznnie np. Serj Tankian - zagra w Polsce dwa razy w październiku).
Dla każdego coś się znajdzie. Była też Lana del Rey, była Rihanna.
Madonny w tym roku nie było, ale ostatnio jest chyba w Polsce średnio co dwa lata.
Niech nikt nie mówi, że SOAD przeciera ścieżki innym muzykom bo to jest wielka nieprawda. Kiedy Malakian miał 9 lat, Ironi grali na polskim weselu w Adrii.
Polecam, jeśli ktoś nie widział, dokument „Historia polskiego rocka”, tam to faktycznie przecierali ścieżki.


niedziela, 30 czerwca 2013

Wychowanka cosmo

Wypinka na okładkach bardziej przypomina Playboya niż gazetę dla kobiet, zwłaszcza II rząd, II od lewej, mój faworyt.

Czytam gazetę i wiem, jak mam żyć. Mam mieć wspaniałego mężczyznę (oczywiście jaskiniowca z wielką dzidą), mam być chuda, być na diecie, używać kremu z rybią kupą i czerwonej pomadki limited edition od Rihanny. Pewnie powinnam też jej słuchać. Gdzie powinnam chodzić? Na pilates, do psychologa, do warszawskich klubów (a tu Kraków), żeby poznać „prawdziwego Szkota” reklamującego whisky, który oczywiście Szkotem nie jest, ale ma całkiem ładną kraciastą spódniczkę. Nie jest to wprawdzie Ewan McGregor, ale nie wybrzydzajmy, jesteśmy w Polsce i Ewana możemy zobaczyć co najwyżej w kinie. Nasuwa się spostrzeżenie, że lepszy udawany Szkot, niż żaden. Jeśli jednak nie chce mi się nigdzie wychodzić to może przyjść do mnie pani, która w domowym zaciszu zrobi mi depilację woskiem. Skasuje za to około 200 zł, ale nogi będą rewelacyjne. Mogę być gruba albo mieć za małe cycki, wielki nos czy odstające uszy, ale muszę wówczas napisać jakiś ckliwy list do redakcji, że tak mi źle z moim ciałem, że tak bardzo chcę się zmienić, bo przecież wyglądając jak… ja nie mam szans by poznać mojego księcia z bajki z ogromnym penisem. Z taaaaaaakim wielkim! Nie mam szans urodzić dzieci, mieć po nich rozstępów by używać tych wszystkich kremów (które i tak nic nie dadzą i później muszę pójść na lasery), jednym słowem - nie mam szans na normalne życie. So sad. Wówczas wygram jakiś gazetowy casting na „modelkę” (haha), gdzie będę poddawana stopniowej metamorfozie, a moje zdjęcia będą publikowane na ich stronie WWW, później końcowy efekt w wersji papierowej, już niedługo w twoim kiosku.
Jakie dalsze rady ma dla mnie moja ulubiona gazeta? Powinnam kupić perfumy. Nie wiem niestety które, ponieważ w gazecie jest aż trzynaście różnych reklam. Powinnam ćwiczyć z Chodakowską. Boże mój jedyny, jeszcze z nią nie ćwiczyłam? Na pewno nie powinnam wychodzić za mąż. Fakt, na razie z moim wyglądem nie mam na to szans, ale nawet jeśli się pojawi coś na horyzoncie to od razu mówię stanowcze NIE TERAZ. Może po pięćdziesiątce, wtedy to będzie takie, takie ahh i ohh i druga młodość, teraz jest dość frajerskie. Bycie singlem lub życie w nieformalnym związku jest OK. To jest dobre słowo. To słowo jest OK. Zresztą wszystko zaczyna być OK (słuchanie happysadu w pociągu bez słuchawek nie jest ok, a właśnie jestem tym katowana, ale to jedna z niewielu rzeczy, które nie są ok). Fajnie, jak masz jakieś nieślubne dzieci, takie bez męża. Super, jeśli nadajesz im jakieś oryginalne imiona typu Odoar czy Roksa, Raksa czy coś. To niestety mnie jeszcze nie dotyczy, więc olewam temat.
Jeśli chodzi o styl życia to teraz jest moda na hipiski. Bycie hipiską jest ok. Ale, ale! Eleganckie, perfekcyjnie idealne, zimne kobiety (by nie użyć brzydkiego słowa) także są ok. bycie na luzie, miejski styl, brak zajęcia ukryty pod pojęciem „freelancer” też jest ok. No niewątpliwie bycie hipiska jest najbardziej ok. A to za sprawą bardzo modnego festiwalu w Stanach, który jest bardzo ok, na którym całkiem nieźle można poudawać bycie hipisem, tak ogólnie „bycie sobą”. Postaram się być hipiską, ale trochę schudnę i nabłyszczę włosy, bo nabłyszczanie włosów jest ok. Nawet, jeśli się jest hipiską. Dzisiejsze hipiski nabłyszczają włosy. Tak mniej więcej powinno wyglądać moje życie. Najważniejszą kwestią jest oczywiście relacja z moim partnerem. Mogłabym nie widzieć mężczyzn przez dwadzieścia dwa lata mojego życia i wystarczyłoby mi tylko kilka numerów mojej ulubionej gazety, by poznać o nich całą prawdę. W szczególności o ich oczekiwaniach względem mnie, o tym, kim dla nich powinnam być, jak ich zdobyć, jak zatrzymać przy sobie. Bardzo szczegółowa instrukcja obsługi wszelkich związków. Jak zdobyć wybranka? Po pierwsze trzeba wybrać cel. Tu należy się kierować zasadą „mierzmy siły na zamiary” lub jak kto woli „nie dla psa kiełbasa”, ale załóżmy, że po zastosowaniu się do wszystkich rad dotyczących nas samych, jesteśmy idealne, dlatego celujemy w najlepsze osobniki. Wybieramy dużego lub jak ktoś woli wysokiego mężczyznę, taka jest zasada. Musi mieć włosy, mięśnie i najlepiej żeby lubił football (bo właśnie dowiedziałyśmy się, jak udawać idiotkę podczas oglądania meczu z jego kolegami, żeby to było kokieteryjne i seksowne, i żeby po raz setny mogli wytłumaczyć nam co to jest spalony, bo oni przecież tak bardzo lubią to robić). Oczywiście, że nikt nie powie nam, jak poderwać to ciasteczko. Trzeba być naturalną, sobą i naturalną, i ciągle się uśmiechać (a! do tego trzeba mieć ładne zęby, ale już przecież czytałyśmy o paście wybielającej z efektem nasłoneczniania (?) i kiedy się uśmiechamy słońce świeci nam w zęby i dzięki temu zęby nam się wybielają (?) nie rozumiem, ale już mam białe zęby). No i już jest nasz. Teraz nasz związek, który jeszcze nie istnieje, ale już go zaplanowałyśmy do samej śmierci przejdzie ciężkie dwa tygodnie prób i prób. W tym czasie nasz partner może się zorientować, że jednak to nie to i będzie coraz rzadziej odpisywał na smsy, coraz rzadziej dzwonił. To jest dla nas znak. Na szczęście wiemy, jak zatrzymać go przy sobie, jak sprawić by z jego ust padły jakieś wiążące słowa. Więc usidlamy. Ale tu bardzo ważna rada – mężczyzny nie zatrzymamy seksowną bielizną, o nie nie! Bielizna przyda się później. Resztę życia będziemy musiały pilnować się, by nie przytyć, ponieważ wówczas mężczyzna napisze list do redakcji i się na nas poskarży, albo zapyta nas, kiedy wreszcie coś z tym zrobimy (z naszą otyłością), a my nie będziemy miały przygotowanej odpowiedzi. Lepiej nie dopuszczać do takich tragedii. Jedyne na czym powinno nam zależeć to szczęście, satysfakcja i spełnienie naszego mężczyzny. To dla niego powinnyśmy czytać artykuły w stylu „jak zrobić mu dobrze na 69 sposobów ‘tam na dole’ ” (klasyka kobiecej prasy), to dla niego mamy być idealne. Rano robię śniadanie, popołudniu piorę skarpetki by wieczorem zamienić się w dziką kowbojkę lub uwodzicielską striptizerkę. Szara codzienność. Ale pamiętajmy, że przede wszystkim należy być sobą, należy się uśmiechać, należy mieć przyjaciół i jakieś wady (na przykład za duży biust, ponieważ to jest fajna wada, nie tylko dla osoby, która ją posiada, ale też dla innych. Kobiety o małych biustach mogą mówić między swoimi mały cyckami: „zobacz! Jakie wielkie cycki, obleśne!” i to jest dobre).
Przede przede wszystkim wszystkim, tak czy siak, najważniejsze jest posiadanie własnego mężczyzny. Wtedy trzeba uprawiać seks, a seks dźwignią handlu. Bycie singielką jest ok, ale bycie „puszczalską” nie, dlatego powtarzam jeszcze raz, trzeba mieć faceta. Po co czytać o seksie skoro się go nie uprawia. To tak jak kupić ziemię i może nawet nawóz, ale nic nie posadzić. Jednym słowem albo dwoma - bez sensu.
Podsumowując w kilkudziesięciu słowach:
- trzeba mieć faceta, zaspokajać go, być matką, żoną i kochanką (z naciskiem na to ostatnie)
- być sobą, ale najlepiej hipiską
- mieć ładne zęby, cycki i pupę bez celulitu
- robić makijaż a la bicz, ale wyglądać dziewczęco i naturalnie
- kupować ubrania od bohoboco, bo są podobno fajne
To jest tylko malutka garstka rad z wielkiej encyklopedii kobiecości. Swoją drogą, może komuś się to nawet przyda.
Im jestem starsza tym chyba głupsza, bo chętniej poczytałabym, na przykład, dla zabicia pociągowej nudy, wydawnictwo lewackie czy żydowsko-komunistyczne czy lewackiej żydokomuny, nie znam się to się wypowiadam. Tam przynajmniej, co druga strona nie jest reklamą, jest mniej obrazków, czasami można dowiedzieć się coś o świecie, kto jest premierem, jaki koncert zasponsorowała minister, pfff, ministra sportu. Polityka jara mnie jak happysad symfonicznie, nie obrażając niczego symfonicznego. Nie jestem hejterem, właściwie hejterką, nie jestem, taki przykład podaję.
Przeczytałam całą gazetkę i wiem, jak być kobietą. Szkoda tylko, że to nie prawda. Widocznie nie trafiam do ich grupy docelowej. W US and A bym pewnie trafiała, ale tu jest Polska, nie Ameryka. Jaki kraj takie cosmo. Idealny profil polskiej czytelniczki to: 25-40 lat, partner (ewentualnie mąż), może dziecko, dobrze płatna praca i duży kredyt, ale duży kredyt = duży dom. Powielanie zachodnich stereotypów, wzorców, które już chyba nie wzbudzają takiego zachwytu, jak kiedyś. Nie wiem, czy Polki o tym marzą. Nie zdziwiłabym się, gdyby robili przedruk artykułów z zachodniej prasy sprzed dwóch dekad. Może mam zbyt dobre wyobrażenie o Polkach, ale pewnie znam same fajne. Dają, ale też chcą brać. Mają wymagania względem innych, ale od siebie też wiele wymagają. Są silne, poukładane, mają fantazję i przede wszystkim, mają w głowie obraz samej siebie, który ciągle kreują i do którego dążą i niech nigdy tego nie zmieniają. I niech wreszcie wszystkie będą szczęśliwe, ze swoimi partnerami lub innymi. Pozdro!

czwartek, 6 czerwca 2013

Ursynalia 2013

Ursynalia Student Festival. Impreza, która ze zwykłych juwenaliów, w ciągu trzech lat przekształciła się w tani festiwal na imponującym poziomie. W czwartym roku upadła.

2009 - juwenalia jak w każdym mieście - Coma, Hunter, Jelonek, Lao Che, Audiofeels i zagraniczna gwiazda - Kosheen (niestety nie znam).

2010 - progress - nadal Jelonek i Coma, pojawił się też Kazik na Żywo, główna gwiazda - The Futureheads - dobry wybór, sami by pewnie na to nie wpadli, ale rok wcześniej grali na juwenaliach w Lublinie a ich występ był najlepszym koncertem, na jakim był w licbazie. Ursynalia po raz pierwszy były płatne. Miał zagrać jeszcze SUM41, ale jeden z muzyków złamał rękę, ale byli mili i zagrali dla nich zimą.

2011 - duży progressss - na Ursynalia ściągnięto "prawdziwe gwiazdy", ale trzeba było za nie zapłacić grube pieniądze (hahaha). Za cenę bilety na normalny koncert Comy czy Jelonka można było zobaczyć Korn, Stillwell (hybryda utworzona z muzyków Korna i P.O.D.), Guano Apes, Alter Bridge, Simple Plan. Tak czy siak - opłacało się.

2012 - tam już byłam, więc mogę się wypowiedzieć. Za bilety przepłaciłam, bo kupiłam późno. ALE ALE! Jeśli dobrze pamiętam to 129 zł. Cena ok. Ogólna organizacja festiwalu bardzo ok. Dwie sceny + silent disco, piwo nawet tanie, jedzenia też jakieś było, wszystko na plus. Slayer, Limp Bizkit, Nightwish, Mastodon, Gojira, In Flames i Billy Talent. Na Open Stage m.in. AWOLNATION, Modestep, czy Benassi Bros feat. Dhany. Metal, thrash i muzyka klubowa, jak dla mnie spoko. Była to najlepsza edycja festiwalu. Tanio, dużo i dobrze. Jeśli jest się studentem to są to zrozumiale wyznaczniki.

2013 - pomyślałam - gorzej nie będzie. Bilety kupiliśmy z pierwszej puli, jeszcze w listopadzie, totalnie w ciemno, no może Luxtorpedę wcześniej ogłosili, co mnie raczej nie zachęciło. Czekałam na tych headlinerów, oczywiście lepszych niż Slayer czy Limp Bizkit. Festiwal się sypał i to strasznie, rosła frustracja, rosła i rosła. Brakowało trzeciego headlinera, który w końcu się nie pojawił. Zespół, który nie był headlinerem, okazał się nim po jakimś czasie. Kolejne zespoły odwoływały swoje koncerty. Dwa zespoły zrezygnowały z występu dzień wcześniej. Wróciłam po dwóch dniach festiwalu. Dla TSA nie będę stała w błocie po kolana. Organizacja tej imprezy to temat do nieskończonych narzekań (pole popisu dla typowego polaczka). Jesli kogoś to interesuje polecam google i Hunter fest 2009.
Arek Michalski dobry agent hahaha.
Nie ma co narzekać. Szukajmy pozytywów.
Minusem jest to, że rozwaliłam moje ulubione buty, ale to wina pogody i błota po łydki. Minusem jest to, że zostaliśmy oszukani. Najpierw obiecują, później się z tego wycofują albo w ogóle nie ma tematu. Nie rozumiem, czy to jest jakiś problem powiedzieć miesiąc wcześniej: sorry, nie mamy kasy, oni za tyle nie zagrają. A nie robić ludzi w peniski, "powiemy za tydzień", "powiemy jutro", "powiemy powiemy", po czym mówią chwilę przed festiwalem "ojoj, nie udało się". Rozumiem, że ludzie się wkurzali. Ja też bym się może wkurzyła, ale jechałam na festiwal, Motörhead, pliiis, Lemmy nie odwoła koncertu. Tylko to było pewne. Podsumowując, pogoda do dupy, organizacja do dupy.
Co było dobrego?
Koncert Huntera z chórem. Chór - można powiedzieć - starszych osób brzmiał (o dziwo!) zajebiście z Drakiem. Było to coś dobrego pierwszego dnia. Ten dzień był najlepszy.

Wcześniej zagrał jeszcze Soilwork (nie zdążyłam, nie widziałam). Bullet For My Valentine - to dopiero jest hecowy zespół! Chyba tylko perkusista tam nie śpiewa, a basista ma tak nienaturalnie, niemalże nadludzko, umięśnione nogi, że przez większość koncertu gapiłam się na niego jak na pewnego rodzaju objawienie. Gdybym rozumiała fenomen fanek Billego Talenta czy 30 sekund do marsa, to równie dobrze po tym koncercie mogłabym wytatuować sobie 'Jay' w serduszku (hahaha, nie). Muzyka to jedno, atmosfera, jaką stwarzają, energia, która przekazują to drugie. Drugie zdecydowanie wygrało.

Gdzieś pomiędzy operatorami, obok Jelonka widać część tego chóru.

Motörhead nie powalił energią, ale nie byłam zaskoczona. Dobrze, że Lemmy jeszcze jest w stanie stać na scenie. Do tego śpiewa i nawet gra na gitarze. Chapeau bas (i Lemmy żyj sto lat)!



Dzień drugi, bezpiecznie było stać za ogrodzeniem i pić piwo, tam był kawałek chodnika, bez kałuż i błota.
Parkway drive, cieszę się, że oglądałam z takiej odległości, ponieważ tam, gdzie stałam, ze 200 m od sceny, była miazga. Wokalista - wow! Gitary - wow! Szybkie wow! Dwa brzydkie słowa najlepiej podsumują ten występ - zajebiste nakurwianie. Nie słucham metalcore'u, ale oni są zajebiści

HIM. Nie wiem za bardzo o co chodzi, ale była jakaś fanowska akcja. Na którejś z piosenek podnosili kartki z napisem w jakimś nieistniejącym języku. Bardzo ładnie, Ville się cieszył, więc chyba wiedział o co chodzi. Kilka lat temu byłam na koncercie The Rasmus. Wszystko było podobne.
Zespoły klimatycznie są zbliżone, geograficznie też, obydwa nie były w Polsce długo, czas ich świetności tez minął. Heca polega na tym, że oba te zespoły mają nadal w Polsce masę fanów, nawet psychofanów. Wokalista jest uroczy, choć wygląda na trochę przećpanego. Ma świetny głos i zdziwiłam się, że znam więcej piosenek niż myślałam. Występ bardzo na tak.

Nie wiem o co chodzi z heartagramem.

Na koniec zagrało 3 Doors Down - trochę się zestarzeli, widać to i słychać.

Na małej scenie w piątek Poparzeni Kawą Trzy. Wojtek Jagielski na perkusji - tyle wiedziałam  chciałam zobaczyć i oczywiście posłuchać, jak gra. Wszystko pięknie, ale to nie koniec. Na puzonie - brat pogodynka Jarka Kreta - Jacek Kret, który podobno znęca się nad zwierzętami (tak twierdzi jego brat bliźniak, podobno ten lepszy, ale mówi to pudelkowi, więc raczej jest mało wiarygodny).
Zespół składa się z dziennikarzy radiowych, a ich muzyka to coś łączącego rocka, ska, granice są raczej rozmyte. Teksty pisze Rafał Bryndal, więc jest jeszcze lepiej.

Każdy koncert Jelonka to wydarzenie. Najlepsze są koncerty studyjne, bardziej kameralne, ale te na festiwalach tez są przyzwoite. Jelonek zawsze dba o dobra atmosferę, ale przede wszystkim zabawę. W tym roku zdegradowany z Main Stage na Open, ale to tylko sprawiło, że było ciaśniej, przez co wydawało się bardziej kameralnie. Koncertów Jelonka nie da się opisać słowami w pełni oddając ich charakter. Energia, świetna muzyka, zabawa i poczucie, że wszyscy tworzymy tę niezwykłą atmosferę. Na Jelonka zawsze pójść warto. Jak to mówią na wschodzie: Jest disco, jest wszystko. Wiem, bo jestem ze wschodu :D.


Odpalam teleport i znikam stąd. Trudno powiedzieć, czy wrócę za rok. W każdym bądź razie, Ursynaliom życzę, żeby wrócił poziom z 2012 roku, kiedy były najlepszym festiwalem na warszawskiej półce.