czwartek, 6 czerwca 2013

Ursynalia 2013

Ursynalia Student Festival. Impreza, która ze zwykłych juwenaliów, w ciągu trzech lat przekształciła się w tani festiwal na imponującym poziomie. W czwartym roku upadła.

2009 - juwenalia jak w każdym mieście - Coma, Hunter, Jelonek, Lao Che, Audiofeels i zagraniczna gwiazda - Kosheen (niestety nie znam).

2010 - progress - nadal Jelonek i Coma, pojawił się też Kazik na Żywo, główna gwiazda - The Futureheads - dobry wybór, sami by pewnie na to nie wpadli, ale rok wcześniej grali na juwenaliach w Lublinie a ich występ był najlepszym koncertem, na jakim był w licbazie. Ursynalia po raz pierwszy były płatne. Miał zagrać jeszcze SUM41, ale jeden z muzyków złamał rękę, ale byli mili i zagrali dla nich zimą.

2011 - duży progressss - na Ursynalia ściągnięto "prawdziwe gwiazdy", ale trzeba było za nie zapłacić grube pieniądze (hahaha). Za cenę bilety na normalny koncert Comy czy Jelonka można było zobaczyć Korn, Stillwell (hybryda utworzona z muzyków Korna i P.O.D.), Guano Apes, Alter Bridge, Simple Plan. Tak czy siak - opłacało się.

2012 - tam już byłam, więc mogę się wypowiedzieć. Za bilety przepłaciłam, bo kupiłam późno. ALE ALE! Jeśli dobrze pamiętam to 129 zł. Cena ok. Ogólna organizacja festiwalu bardzo ok. Dwie sceny + silent disco, piwo nawet tanie, jedzenia też jakieś było, wszystko na plus. Slayer, Limp Bizkit, Nightwish, Mastodon, Gojira, In Flames i Billy Talent. Na Open Stage m.in. AWOLNATION, Modestep, czy Benassi Bros feat. Dhany. Metal, thrash i muzyka klubowa, jak dla mnie spoko. Była to najlepsza edycja festiwalu. Tanio, dużo i dobrze. Jeśli jest się studentem to są to zrozumiale wyznaczniki.

2013 - pomyślałam - gorzej nie będzie. Bilety kupiliśmy z pierwszej puli, jeszcze w listopadzie, totalnie w ciemno, no może Luxtorpedę wcześniej ogłosili, co mnie raczej nie zachęciło. Czekałam na tych headlinerów, oczywiście lepszych niż Slayer czy Limp Bizkit. Festiwal się sypał i to strasznie, rosła frustracja, rosła i rosła. Brakowało trzeciego headlinera, który w końcu się nie pojawił. Zespół, który nie był headlinerem, okazał się nim po jakimś czasie. Kolejne zespoły odwoływały swoje koncerty. Dwa zespoły zrezygnowały z występu dzień wcześniej. Wróciłam po dwóch dniach festiwalu. Dla TSA nie będę stała w błocie po kolana. Organizacja tej imprezy to temat do nieskończonych narzekań (pole popisu dla typowego polaczka). Jesli kogoś to interesuje polecam google i Hunter fest 2009.
Arek Michalski dobry agent hahaha.
Nie ma co narzekać. Szukajmy pozytywów.
Minusem jest to, że rozwaliłam moje ulubione buty, ale to wina pogody i błota po łydki. Minusem jest to, że zostaliśmy oszukani. Najpierw obiecują, później się z tego wycofują albo w ogóle nie ma tematu. Nie rozumiem, czy to jest jakiś problem powiedzieć miesiąc wcześniej: sorry, nie mamy kasy, oni za tyle nie zagrają. A nie robić ludzi w peniski, "powiemy za tydzień", "powiemy jutro", "powiemy powiemy", po czym mówią chwilę przed festiwalem "ojoj, nie udało się". Rozumiem, że ludzie się wkurzali. Ja też bym się może wkurzyła, ale jechałam na festiwal, Motörhead, pliiis, Lemmy nie odwoła koncertu. Tylko to było pewne. Podsumowując, pogoda do dupy, organizacja do dupy.
Co było dobrego?
Koncert Huntera z chórem. Chór - można powiedzieć - starszych osób brzmiał (o dziwo!) zajebiście z Drakiem. Było to coś dobrego pierwszego dnia. Ten dzień był najlepszy.

Wcześniej zagrał jeszcze Soilwork (nie zdążyłam, nie widziałam). Bullet For My Valentine - to dopiero jest hecowy zespół! Chyba tylko perkusista tam nie śpiewa, a basista ma tak nienaturalnie, niemalże nadludzko, umięśnione nogi, że przez większość koncertu gapiłam się na niego jak na pewnego rodzaju objawienie. Gdybym rozumiała fenomen fanek Billego Talenta czy 30 sekund do marsa, to równie dobrze po tym koncercie mogłabym wytatuować sobie 'Jay' w serduszku (hahaha, nie). Muzyka to jedno, atmosfera, jaką stwarzają, energia, która przekazują to drugie. Drugie zdecydowanie wygrało.

Gdzieś pomiędzy operatorami, obok Jelonka widać część tego chóru.

Motörhead nie powalił energią, ale nie byłam zaskoczona. Dobrze, że Lemmy jeszcze jest w stanie stać na scenie. Do tego śpiewa i nawet gra na gitarze. Chapeau bas (i Lemmy żyj sto lat)!



Dzień drugi, bezpiecznie było stać za ogrodzeniem i pić piwo, tam był kawałek chodnika, bez kałuż i błota.
Parkway drive, cieszę się, że oglądałam z takiej odległości, ponieważ tam, gdzie stałam, ze 200 m od sceny, była miazga. Wokalista - wow! Gitary - wow! Szybkie wow! Dwa brzydkie słowa najlepiej podsumują ten występ - zajebiste nakurwianie. Nie słucham metalcore'u, ale oni są zajebiści

HIM. Nie wiem za bardzo o co chodzi, ale była jakaś fanowska akcja. Na którejś z piosenek podnosili kartki z napisem w jakimś nieistniejącym języku. Bardzo ładnie, Ville się cieszył, więc chyba wiedział o co chodzi. Kilka lat temu byłam na koncercie The Rasmus. Wszystko było podobne.
Zespoły klimatycznie są zbliżone, geograficznie też, obydwa nie były w Polsce długo, czas ich świetności tez minął. Heca polega na tym, że oba te zespoły mają nadal w Polsce masę fanów, nawet psychofanów. Wokalista jest uroczy, choć wygląda na trochę przećpanego. Ma świetny głos i zdziwiłam się, że znam więcej piosenek niż myślałam. Występ bardzo na tak.

Nie wiem o co chodzi z heartagramem.

Na koniec zagrało 3 Doors Down - trochę się zestarzeli, widać to i słychać.

Na małej scenie w piątek Poparzeni Kawą Trzy. Wojtek Jagielski na perkusji - tyle wiedziałam  chciałam zobaczyć i oczywiście posłuchać, jak gra. Wszystko pięknie, ale to nie koniec. Na puzonie - brat pogodynka Jarka Kreta - Jacek Kret, który podobno znęca się nad zwierzętami (tak twierdzi jego brat bliźniak, podobno ten lepszy, ale mówi to pudelkowi, więc raczej jest mało wiarygodny).
Zespół składa się z dziennikarzy radiowych, a ich muzyka to coś łączącego rocka, ska, granice są raczej rozmyte. Teksty pisze Rafał Bryndal, więc jest jeszcze lepiej.

Każdy koncert Jelonka to wydarzenie. Najlepsze są koncerty studyjne, bardziej kameralne, ale te na festiwalach tez są przyzwoite. Jelonek zawsze dba o dobra atmosferę, ale przede wszystkim zabawę. W tym roku zdegradowany z Main Stage na Open, ale to tylko sprawiło, że było ciaśniej, przez co wydawało się bardziej kameralnie. Koncertów Jelonka nie da się opisać słowami w pełni oddając ich charakter. Energia, świetna muzyka, zabawa i poczucie, że wszyscy tworzymy tę niezwykłą atmosferę. Na Jelonka zawsze pójść warto. Jak to mówią na wschodzie: Jest disco, jest wszystko. Wiem, bo jestem ze wschodu :D.


Odpalam teleport i znikam stąd. Trudno powiedzieć, czy wrócę za rok. W każdym bądź razie, Ursynaliom życzę, żeby wrócił poziom z 2012 roku, kiedy były najlepszym festiwalem na warszawskiej półce.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz