niedziela, 30 czerwca 2013

Wychowanka cosmo

Wypinka na okładkach bardziej przypomina Playboya niż gazetę dla kobiet, zwłaszcza II rząd, II od lewej, mój faworyt.

Czytam gazetę i wiem, jak mam żyć. Mam mieć wspaniałego mężczyznę (oczywiście jaskiniowca z wielką dzidą), mam być chuda, być na diecie, używać kremu z rybią kupą i czerwonej pomadki limited edition od Rihanny. Pewnie powinnam też jej słuchać. Gdzie powinnam chodzić? Na pilates, do psychologa, do warszawskich klubów (a tu Kraków), żeby poznać „prawdziwego Szkota” reklamującego whisky, który oczywiście Szkotem nie jest, ale ma całkiem ładną kraciastą spódniczkę. Nie jest to wprawdzie Ewan McGregor, ale nie wybrzydzajmy, jesteśmy w Polsce i Ewana możemy zobaczyć co najwyżej w kinie. Nasuwa się spostrzeżenie, że lepszy udawany Szkot, niż żaden. Jeśli jednak nie chce mi się nigdzie wychodzić to może przyjść do mnie pani, która w domowym zaciszu zrobi mi depilację woskiem. Skasuje za to około 200 zł, ale nogi będą rewelacyjne. Mogę być gruba albo mieć za małe cycki, wielki nos czy odstające uszy, ale muszę wówczas napisać jakiś ckliwy list do redakcji, że tak mi źle z moim ciałem, że tak bardzo chcę się zmienić, bo przecież wyglądając jak… ja nie mam szans by poznać mojego księcia z bajki z ogromnym penisem. Z taaaaaaakim wielkim! Nie mam szans urodzić dzieci, mieć po nich rozstępów by używać tych wszystkich kremów (które i tak nic nie dadzą i później muszę pójść na lasery), jednym słowem - nie mam szans na normalne życie. So sad. Wówczas wygram jakiś gazetowy casting na „modelkę” (haha), gdzie będę poddawana stopniowej metamorfozie, a moje zdjęcia będą publikowane na ich stronie WWW, później końcowy efekt w wersji papierowej, już niedługo w twoim kiosku.
Jakie dalsze rady ma dla mnie moja ulubiona gazeta? Powinnam kupić perfumy. Nie wiem niestety które, ponieważ w gazecie jest aż trzynaście różnych reklam. Powinnam ćwiczyć z Chodakowską. Boże mój jedyny, jeszcze z nią nie ćwiczyłam? Na pewno nie powinnam wychodzić za mąż. Fakt, na razie z moim wyglądem nie mam na to szans, ale nawet jeśli się pojawi coś na horyzoncie to od razu mówię stanowcze NIE TERAZ. Może po pięćdziesiątce, wtedy to będzie takie, takie ahh i ohh i druga młodość, teraz jest dość frajerskie. Bycie singlem lub życie w nieformalnym związku jest OK. To jest dobre słowo. To słowo jest OK. Zresztą wszystko zaczyna być OK (słuchanie happysadu w pociągu bez słuchawek nie jest ok, a właśnie jestem tym katowana, ale to jedna z niewielu rzeczy, które nie są ok). Fajnie, jak masz jakieś nieślubne dzieci, takie bez męża. Super, jeśli nadajesz im jakieś oryginalne imiona typu Odoar czy Roksa, Raksa czy coś. To niestety mnie jeszcze nie dotyczy, więc olewam temat.
Jeśli chodzi o styl życia to teraz jest moda na hipiski. Bycie hipiską jest ok. Ale, ale! Eleganckie, perfekcyjnie idealne, zimne kobiety (by nie użyć brzydkiego słowa) także są ok. bycie na luzie, miejski styl, brak zajęcia ukryty pod pojęciem „freelancer” też jest ok. No niewątpliwie bycie hipiska jest najbardziej ok. A to za sprawą bardzo modnego festiwalu w Stanach, który jest bardzo ok, na którym całkiem nieźle można poudawać bycie hipisem, tak ogólnie „bycie sobą”. Postaram się być hipiską, ale trochę schudnę i nabłyszczę włosy, bo nabłyszczanie włosów jest ok. Nawet, jeśli się jest hipiską. Dzisiejsze hipiski nabłyszczają włosy. Tak mniej więcej powinno wyglądać moje życie. Najważniejszą kwestią jest oczywiście relacja z moim partnerem. Mogłabym nie widzieć mężczyzn przez dwadzieścia dwa lata mojego życia i wystarczyłoby mi tylko kilka numerów mojej ulubionej gazety, by poznać o nich całą prawdę. W szczególności o ich oczekiwaniach względem mnie, o tym, kim dla nich powinnam być, jak ich zdobyć, jak zatrzymać przy sobie. Bardzo szczegółowa instrukcja obsługi wszelkich związków. Jak zdobyć wybranka? Po pierwsze trzeba wybrać cel. Tu należy się kierować zasadą „mierzmy siły na zamiary” lub jak kto woli „nie dla psa kiełbasa”, ale załóżmy, że po zastosowaniu się do wszystkich rad dotyczących nas samych, jesteśmy idealne, dlatego celujemy w najlepsze osobniki. Wybieramy dużego lub jak ktoś woli wysokiego mężczyznę, taka jest zasada. Musi mieć włosy, mięśnie i najlepiej żeby lubił football (bo właśnie dowiedziałyśmy się, jak udawać idiotkę podczas oglądania meczu z jego kolegami, żeby to było kokieteryjne i seksowne, i żeby po raz setny mogli wytłumaczyć nam co to jest spalony, bo oni przecież tak bardzo lubią to robić). Oczywiście, że nikt nie powie nam, jak poderwać to ciasteczko. Trzeba być naturalną, sobą i naturalną, i ciągle się uśmiechać (a! do tego trzeba mieć ładne zęby, ale już przecież czytałyśmy o paście wybielającej z efektem nasłoneczniania (?) i kiedy się uśmiechamy słońce świeci nam w zęby i dzięki temu zęby nam się wybielają (?) nie rozumiem, ale już mam białe zęby). No i już jest nasz. Teraz nasz związek, który jeszcze nie istnieje, ale już go zaplanowałyśmy do samej śmierci przejdzie ciężkie dwa tygodnie prób i prób. W tym czasie nasz partner może się zorientować, że jednak to nie to i będzie coraz rzadziej odpisywał na smsy, coraz rzadziej dzwonił. To jest dla nas znak. Na szczęście wiemy, jak zatrzymać go przy sobie, jak sprawić by z jego ust padły jakieś wiążące słowa. Więc usidlamy. Ale tu bardzo ważna rada – mężczyzny nie zatrzymamy seksowną bielizną, o nie nie! Bielizna przyda się później. Resztę życia będziemy musiały pilnować się, by nie przytyć, ponieważ wówczas mężczyzna napisze list do redakcji i się na nas poskarży, albo zapyta nas, kiedy wreszcie coś z tym zrobimy (z naszą otyłością), a my nie będziemy miały przygotowanej odpowiedzi. Lepiej nie dopuszczać do takich tragedii. Jedyne na czym powinno nam zależeć to szczęście, satysfakcja i spełnienie naszego mężczyzny. To dla niego powinnyśmy czytać artykuły w stylu „jak zrobić mu dobrze na 69 sposobów ‘tam na dole’ ” (klasyka kobiecej prasy), to dla niego mamy być idealne. Rano robię śniadanie, popołudniu piorę skarpetki by wieczorem zamienić się w dziką kowbojkę lub uwodzicielską striptizerkę. Szara codzienność. Ale pamiętajmy, że przede wszystkim należy być sobą, należy się uśmiechać, należy mieć przyjaciół i jakieś wady (na przykład za duży biust, ponieważ to jest fajna wada, nie tylko dla osoby, która ją posiada, ale też dla innych. Kobiety o małych biustach mogą mówić między swoimi mały cyckami: „zobacz! Jakie wielkie cycki, obleśne!” i to jest dobre).
Przede przede wszystkim wszystkim, tak czy siak, najważniejsze jest posiadanie własnego mężczyzny. Wtedy trzeba uprawiać seks, a seks dźwignią handlu. Bycie singielką jest ok, ale bycie „puszczalską” nie, dlatego powtarzam jeszcze raz, trzeba mieć faceta. Po co czytać o seksie skoro się go nie uprawia. To tak jak kupić ziemię i może nawet nawóz, ale nic nie posadzić. Jednym słowem albo dwoma - bez sensu.
Podsumowując w kilkudziesięciu słowach:
- trzeba mieć faceta, zaspokajać go, być matką, żoną i kochanką (z naciskiem na to ostatnie)
- być sobą, ale najlepiej hipiską
- mieć ładne zęby, cycki i pupę bez celulitu
- robić makijaż a la bicz, ale wyglądać dziewczęco i naturalnie
- kupować ubrania od bohoboco, bo są podobno fajne
To jest tylko malutka garstka rad z wielkiej encyklopedii kobiecości. Swoją drogą, może komuś się to nawet przyda.
Im jestem starsza tym chyba głupsza, bo chętniej poczytałabym, na przykład, dla zabicia pociągowej nudy, wydawnictwo lewackie czy żydowsko-komunistyczne czy lewackiej żydokomuny, nie znam się to się wypowiadam. Tam przynajmniej, co druga strona nie jest reklamą, jest mniej obrazków, czasami można dowiedzieć się coś o świecie, kto jest premierem, jaki koncert zasponsorowała minister, pfff, ministra sportu. Polityka jara mnie jak happysad symfonicznie, nie obrażając niczego symfonicznego. Nie jestem hejterem, właściwie hejterką, nie jestem, taki przykład podaję.
Przeczytałam całą gazetkę i wiem, jak być kobietą. Szkoda tylko, że to nie prawda. Widocznie nie trafiam do ich grupy docelowej. W US and A bym pewnie trafiała, ale tu jest Polska, nie Ameryka. Jaki kraj takie cosmo. Idealny profil polskiej czytelniczki to: 25-40 lat, partner (ewentualnie mąż), może dziecko, dobrze płatna praca i duży kredyt, ale duży kredyt = duży dom. Powielanie zachodnich stereotypów, wzorców, które już chyba nie wzbudzają takiego zachwytu, jak kiedyś. Nie wiem, czy Polki o tym marzą. Nie zdziwiłabym się, gdyby robili przedruk artykułów z zachodniej prasy sprzed dwóch dekad. Może mam zbyt dobre wyobrażenie o Polkach, ale pewnie znam same fajne. Dają, ale też chcą brać. Mają wymagania względem innych, ale od siebie też wiele wymagają. Są silne, poukładane, mają fantazję i przede wszystkim, mają w głowie obraz samej siebie, który ciągle kreują i do którego dążą i niech nigdy tego nie zmieniają. I niech wreszcie wszystkie będą szczęśliwe, ze swoimi partnerami lub innymi. Pozdro!

czwartek, 6 czerwca 2013

Ursynalia 2013

Ursynalia Student Festival. Impreza, która ze zwykłych juwenaliów, w ciągu trzech lat przekształciła się w tani festiwal na imponującym poziomie. W czwartym roku upadła.

2009 - juwenalia jak w każdym mieście - Coma, Hunter, Jelonek, Lao Che, Audiofeels i zagraniczna gwiazda - Kosheen (niestety nie znam).

2010 - progress - nadal Jelonek i Coma, pojawił się też Kazik na Żywo, główna gwiazda - The Futureheads - dobry wybór, sami by pewnie na to nie wpadli, ale rok wcześniej grali na juwenaliach w Lublinie a ich występ był najlepszym koncertem, na jakim był w licbazie. Ursynalia po raz pierwszy były płatne. Miał zagrać jeszcze SUM41, ale jeden z muzyków złamał rękę, ale byli mili i zagrali dla nich zimą.

2011 - duży progressss - na Ursynalia ściągnięto "prawdziwe gwiazdy", ale trzeba było za nie zapłacić grube pieniądze (hahaha). Za cenę bilety na normalny koncert Comy czy Jelonka można było zobaczyć Korn, Stillwell (hybryda utworzona z muzyków Korna i P.O.D.), Guano Apes, Alter Bridge, Simple Plan. Tak czy siak - opłacało się.

2012 - tam już byłam, więc mogę się wypowiedzieć. Za bilety przepłaciłam, bo kupiłam późno. ALE ALE! Jeśli dobrze pamiętam to 129 zł. Cena ok. Ogólna organizacja festiwalu bardzo ok. Dwie sceny + silent disco, piwo nawet tanie, jedzenia też jakieś było, wszystko na plus. Slayer, Limp Bizkit, Nightwish, Mastodon, Gojira, In Flames i Billy Talent. Na Open Stage m.in. AWOLNATION, Modestep, czy Benassi Bros feat. Dhany. Metal, thrash i muzyka klubowa, jak dla mnie spoko. Była to najlepsza edycja festiwalu. Tanio, dużo i dobrze. Jeśli jest się studentem to są to zrozumiale wyznaczniki.

2013 - pomyślałam - gorzej nie będzie. Bilety kupiliśmy z pierwszej puli, jeszcze w listopadzie, totalnie w ciemno, no może Luxtorpedę wcześniej ogłosili, co mnie raczej nie zachęciło. Czekałam na tych headlinerów, oczywiście lepszych niż Slayer czy Limp Bizkit. Festiwal się sypał i to strasznie, rosła frustracja, rosła i rosła. Brakowało trzeciego headlinera, który w końcu się nie pojawił. Zespół, który nie był headlinerem, okazał się nim po jakimś czasie. Kolejne zespoły odwoływały swoje koncerty. Dwa zespoły zrezygnowały z występu dzień wcześniej. Wróciłam po dwóch dniach festiwalu. Dla TSA nie będę stała w błocie po kolana. Organizacja tej imprezy to temat do nieskończonych narzekań (pole popisu dla typowego polaczka). Jesli kogoś to interesuje polecam google i Hunter fest 2009.
Arek Michalski dobry agent hahaha.
Nie ma co narzekać. Szukajmy pozytywów.
Minusem jest to, że rozwaliłam moje ulubione buty, ale to wina pogody i błota po łydki. Minusem jest to, że zostaliśmy oszukani. Najpierw obiecują, później się z tego wycofują albo w ogóle nie ma tematu. Nie rozumiem, czy to jest jakiś problem powiedzieć miesiąc wcześniej: sorry, nie mamy kasy, oni za tyle nie zagrają. A nie robić ludzi w peniski, "powiemy za tydzień", "powiemy jutro", "powiemy powiemy", po czym mówią chwilę przed festiwalem "ojoj, nie udało się". Rozumiem, że ludzie się wkurzali. Ja też bym się może wkurzyła, ale jechałam na festiwal, Motörhead, pliiis, Lemmy nie odwoła koncertu. Tylko to było pewne. Podsumowując, pogoda do dupy, organizacja do dupy.
Co było dobrego?
Koncert Huntera z chórem. Chór - można powiedzieć - starszych osób brzmiał (o dziwo!) zajebiście z Drakiem. Było to coś dobrego pierwszego dnia. Ten dzień był najlepszy.

Wcześniej zagrał jeszcze Soilwork (nie zdążyłam, nie widziałam). Bullet For My Valentine - to dopiero jest hecowy zespół! Chyba tylko perkusista tam nie śpiewa, a basista ma tak nienaturalnie, niemalże nadludzko, umięśnione nogi, że przez większość koncertu gapiłam się na niego jak na pewnego rodzaju objawienie. Gdybym rozumiała fenomen fanek Billego Talenta czy 30 sekund do marsa, to równie dobrze po tym koncercie mogłabym wytatuować sobie 'Jay' w serduszku (hahaha, nie). Muzyka to jedno, atmosfera, jaką stwarzają, energia, która przekazują to drugie. Drugie zdecydowanie wygrało.

Gdzieś pomiędzy operatorami, obok Jelonka widać część tego chóru.

Motörhead nie powalił energią, ale nie byłam zaskoczona. Dobrze, że Lemmy jeszcze jest w stanie stać na scenie. Do tego śpiewa i nawet gra na gitarze. Chapeau bas (i Lemmy żyj sto lat)!



Dzień drugi, bezpiecznie było stać za ogrodzeniem i pić piwo, tam był kawałek chodnika, bez kałuż i błota.
Parkway drive, cieszę się, że oglądałam z takiej odległości, ponieważ tam, gdzie stałam, ze 200 m od sceny, była miazga. Wokalista - wow! Gitary - wow! Szybkie wow! Dwa brzydkie słowa najlepiej podsumują ten występ - zajebiste nakurwianie. Nie słucham metalcore'u, ale oni są zajebiści

HIM. Nie wiem za bardzo o co chodzi, ale była jakaś fanowska akcja. Na którejś z piosenek podnosili kartki z napisem w jakimś nieistniejącym języku. Bardzo ładnie, Ville się cieszył, więc chyba wiedział o co chodzi. Kilka lat temu byłam na koncercie The Rasmus. Wszystko było podobne.
Zespoły klimatycznie są zbliżone, geograficznie też, obydwa nie były w Polsce długo, czas ich świetności tez minął. Heca polega na tym, że oba te zespoły mają nadal w Polsce masę fanów, nawet psychofanów. Wokalista jest uroczy, choć wygląda na trochę przećpanego. Ma świetny głos i zdziwiłam się, że znam więcej piosenek niż myślałam. Występ bardzo na tak.

Nie wiem o co chodzi z heartagramem.

Na koniec zagrało 3 Doors Down - trochę się zestarzeli, widać to i słychać.

Na małej scenie w piątek Poparzeni Kawą Trzy. Wojtek Jagielski na perkusji - tyle wiedziałam  chciałam zobaczyć i oczywiście posłuchać, jak gra. Wszystko pięknie, ale to nie koniec. Na puzonie - brat pogodynka Jarka Kreta - Jacek Kret, który podobno znęca się nad zwierzętami (tak twierdzi jego brat bliźniak, podobno ten lepszy, ale mówi to pudelkowi, więc raczej jest mało wiarygodny).
Zespół składa się z dziennikarzy radiowych, a ich muzyka to coś łączącego rocka, ska, granice są raczej rozmyte. Teksty pisze Rafał Bryndal, więc jest jeszcze lepiej.

Każdy koncert Jelonka to wydarzenie. Najlepsze są koncerty studyjne, bardziej kameralne, ale te na festiwalach tez są przyzwoite. Jelonek zawsze dba o dobra atmosferę, ale przede wszystkim zabawę. W tym roku zdegradowany z Main Stage na Open, ale to tylko sprawiło, że było ciaśniej, przez co wydawało się bardziej kameralnie. Koncertów Jelonka nie da się opisać słowami w pełni oddając ich charakter. Energia, świetna muzyka, zabawa i poczucie, że wszyscy tworzymy tę niezwykłą atmosferę. Na Jelonka zawsze pójść warto. Jak to mówią na wschodzie: Jest disco, jest wszystko. Wiem, bo jestem ze wschodu :D.


Odpalam teleport i znikam stąd. Trudno powiedzieć, czy wrócę za rok. W każdym bądź razie, Ursynaliom życzę, żeby wrócił poziom z 2012 roku, kiedy były najlepszym festiwalem na warszawskiej półce.